Pierwszy "podmuch" jesieni ma specyficzny zapach, który zawsze kojarzył mi się z przemijaniem, końcem. Wrzesień był miesiącem kiedy musiałam spakować walizki i wyjechać, zostawić rodzinę, przyjaciół...miłość. Mimo, że od kilku lat żyję stacjonarnie, jednak to uczucie które towarzyszyło mi przez lata pozostało. Nie lubię go. Nie należę do osób sentymentalnych i nie lubię kiedy rządzą mną emocje. Jest jednak coś dobrego co przychodzi wraz z jesienią: moje włosy na jakiś czas przestają mi dawać w kość!
...i nie ma to jak po wzniosłym wstępie, przejść do banałów;)
W tym roku nie musiałam nawet czekać na jesienną szarugę. Jest progres, może wyniknie z tego coś dobrego. I kiedy u innych pojawiają się wpisy: przyszła jesień, lecą mi włosy, u mnie będzie zgoła odmiennie.
Krótkim streszczeniem, na przełomie kwietnia/maja moje włosy jak na zwierzęta stadne przystało postanowiły wznowić swoją migrację, młode, dorosłe, całe rodziny. Przy czesaniu, myciu, zwykłym dotknięciu. Dziennie 100ka. To co mi odrosło, a i tak nie było tego wiele, niestety wypadło bardzo szybko. Lekko podłamana tym faktem postanowiłam podjąć się leczenia hormonami które zlecił mi endokrynolog, jak się okazało błędnie diagnozując mi PCOS i insulinooporność, o czym dowiedziałam się później. Uznałam, że skoro już jednak podjęłam się takiej kuracji to będę ją kontynuowała przez te 4 miesiące które miała trwać.
Na ten czas odstawiłam wszystkie suplementy. Z wcierek zostałam tylko przy Loxonie.
Włosy nie przestawały lecieć nawet trochę. Jedyne co się zmieniło, to zmniejszył się łojotok. Ostatecznie w sierpniu już lekko podłamana brakiem poprawy poprosiłam internistkę o wypisanie mi wcierki. Postanowiłam włączyć również płukankę kawową oraz masaż skóry głowy który dzielna Maurice wprowadziła na salony. Kilka razy zarzuciłam na skalp Balsam z pijawek którego miałam resztkę i jajko z rycyną. Postanowiłam też trochę bardziej zadbać o same włosy, ale tutaj bez szaleństw, trochę oleju ryżowego, jakaś maską i odżywką po myciu.
Już po pierwszym tygodniu września zauważyłam poprawę. Przede wszystkim nie wyciągałam włosów w ciągu dnia co dla mnie jest pierwszym dobrym znakiem. Później kolejno przyszło zmniejszenie ilości wypadających włosów przy myciu i czesaniu, oraz zauważyłam maluchy. Maluchów jak zwykle nie jest dużo, są małe i liche i oczywiście nie tam gdzie są najbardziej potrzebne, ale nie będę wybrzydzać. Ważne, że coś zakiełkowało.
Moim zdaniem najbardziej prawdopodobne jest to, że pomogła mi wcierka. Czas po jakim zmniejszyło się wypadanie włosów i pojawiły się maluchy jest dokładnie taki sam jak w zeszłym roku. Nie bez znaczenia są jednak i pozostałe elementy które stosowałam. Ciężko mi stwierdzić, czy sama wcierka dała by taki sam efekt.
A jak już jesteśmy przy efektach, to po 5ciu miesiącach brania hormonów ze względu na skutki uboczne które wystąpiły, postanowiłam tabletki odstawić (oczywiście nie sama, po rozmowie z ginekologiem). Nie wiem jak duży miały wpływ na aktualny stan mojej czupryny, ale bardzo się boję co nastąpi w najbliższym czasie. Mam nadzieję, że nie czeka mnie żadna apokalipsa.
Póki co, żuczki moje kochane, jutro (ups! dziś) zmieniam moje lokum. Już kilka razy wspominałam o tym w komentarzach, teraz mówię o tym na forum. Będę miała ograniczony dostęp do sieci i zapewne nie będę bywała tak często (he he, co najmniej jakbym teraz przesiadywała godzinami), ale odpisywała będę, najwyżej z małym opóźnieniem.
Nadal w planach mam polowanie na rzepkę. Jak ktoś jest z Wro i natknie się na to egzotyczne warzywo, plissss, dajcie znać! Zrobiłam test z czosnkiem, cebulą, rycyną i żółtkiem, ale Maurice miała rację, daje kiełbasą :(. Średnia sprawa iść tak do ludzi. Nie piekło, nie podrażniło, to na plus:)
I rzeczy do której przymierzam się od roku, muszę tylko zrobić rekonesans i zebrać fundusze: trichogram. Jestem ciekawa wyników. Wiem, że nie daje 100% obrazu, ale mimo wszystko chciałabym się dowiedzieć na ile badanie przekłada się na "obraz".