Spowiedź, człowieka na (nie)diecie.
Jakiś czas temu wspomniałam, że przechodzę na dietę: tu i tu. Nawet pamiętam, że zobowiązałam się, do zdawania cotygodniowego raportu. I wszystko diabli wzięli.
Do diety podeszłam 2 razy.
Pierwsze podejście trwało około miesiąca, było dla mnie bardziej takim przystosowaniem się do tego co mogę jeść, a czego nie, aczkolwiek starałam się jednak przestrzegać zasad. Nie trzymałam się absolutnie ślepo wytycznych z książki, ponieważ ani nie mam sokowirówki do przygotowywania porannych soków, ani nie jestem trawożerna mimo, że w większości faktycznie jadam jak królik. Dla krótkiego przypomnienia: dieta opierała się na porannym piciu soku z pietruszki i aż do wieczora, kiedy to następowała KOLACJA, należało jeść tylko zieleninę. Próbowałam przez jakiś czas, ale niestety chyba ja i ta Pani mamy zdecydowanie inny profil, ponieważ ja w czasie pracy muszę myśleć i mieć energię żeby trzymać głowę w pionie, a sałata absolutnie mi tego nie zapewniała. Jedynym dodatkiem bardziej treściwym w ciągu dnia mógł być kawałek ryby bądź serek z kozy. Koza jest niejadalna, a bieganie w ciągu dnia w czasie pracy w poszukiwaniu ryby było nierealne. Zostawała więc zielenina na surowo.
Nie będę jednak ściemniać: grzeszyłam. Oj! Absolutnie nie codziennie, ale trzymać przez 3 dni dietę, aby 4 dnia wsunąć pizzę i wypić butelkę piwa ? Chwalebne to nie jest i na pewno nie pomaga, tym bardziej, że dieta dietą, ale ostatecznie chodziło o oczyszczanie. I jak tu podejść do tematu całościowo skoro nie potrafię wytrzymać kilka dni w "poprawnym jedzeniu".
Kolejnym bezsensem było to, że decydując się na taką dietę niestety trzeba zrezygnować z części produktów które do tej pory się stosowało i zastąpić je innymi, niestety w jakimś stopniu mniej popularnymi, przez co droższymi. Dieta łupie po portfelu a i tak nie jest trzymana, więc bezsensowne wyrzucanie pieniędzy.
Oczywiście jakieś plusy tego wszystkiego są, bo jednak odżywiam się zdrowiej i bardziej zwracam uwagę na to co wrzucam na ruszt. Jem więcej ryb, zdecydowanie mniej słodyczy i węglowodanów, mniej nabiału z mleka krowiego. Jednak nadal to jeszcze przecież nie o to chodzi.
W czasie trwania mojej kampanii na rzecz Wielkiego Wewnętrznego Oczyszczenia nastąpiło dość mocne pogorszenie na głowie. I skóra zaczęła strajkować i włosy zaczęły lecieć. Niestety podejrzewam o to właśnie dietę. Nie dlatego, że sama w sobie jest zła, tylko dlatego, że źle do niej podeszłam. Zbyt restrykcyjne trzymanie diety bez wprowadzenia elementów które mają oczyszczać organizm z toksyn powoduje pogorszenie stanu. Wiedziałam o tym, ale wydawało mi się, że jednak na tyle grzeszę, że nie można tego potraktować jako trzymanie dietę. Mój organizm jest ewidentnie innego zdania. Zresztą rozmawiałam o tym z kilkoma osobami i one również uważają, że samo zastąpienie niektórych produktów innymi jest już szokiem dla organizmu. Czy więc jestem aż tak zaśmiecona?
Drugie podejście trwało zaledwie tydzień. Postanowiłam, że będę się faktycznie trzymać się zasad i pod żadnych pozorem nie jeść produktów "spoza listy". Z dnia na dzień było mi coraz bardziej niedobrze, a w pewnym momencie już nie byłam w stanie jeść właściwie nic. Ponieważ od miesiąca byłam na Metformaxie, nie wiedziałam, czy to po nim mam taką reakcję czy po diecie. Ciągnięcie tego dalej nie miało sensu ponieważ kompletnie nie byłam w stanie funkcjonować, a nie do końca znałam przyczynę. Zakończyłam dietę i odstawiłam również Metformax.
Od tygodnia jadam znowu prawie "wszystko", nie biorę Metformaxu i rozważam trzecie podejście do tematu, ale już bez asystentury tabletek. Chciałabym tym razem zrobić to poprawnie, ale chyba nie czuję się na siłach. Temat oczyszczania nadal jest dla mnie zbyt niejasny, tym bardziej, że tak naprawdę powinien odbywać się pod kontrolą lekarza. Dieta oczyszczająca powinna być dobrana do osoby, do tego jaki prowadzi tryb życia, jakiej jest budowy, ile waży itd, ale przede wszystkim do stopnia zaawansowania choroby. Padło słowo: lekarz. Wróćmy więc do początku.
Jak taka cnotka nie-wydymka, chciałabym, ale się boję. Zamiast chwycić byka za rogi to miotam się jak lew w klatce i nijak nic z tego nie wychodzi. Denerwuje mnie to, że:
- nie lubię, nie umiem gotować i nie mam na to czasu. Wracając z pracy niestety, ale nie biegnę z wywieszonym ozorem, żeby rzucić się w gary. Tylko w dzień kiedy jestem w domu, a i wtedy nie zawsze, mogę sobie pozwolić na jakieś kucharzenie.
- produkty są drogie. Mleko sojowe, chociaż one też jest dyskusyjne kosztuje 9zł, serek owczy powyżej 10zł a i to mało, serek z kozy jest niejadalny. Mięso powinno być "szlachetne" czyli nie kurczak na antybiotykach. To nie są tanie rzeczy.
- dieta jest jednym z elementów który już jakoś ogarniam, ale to nie wszystko. Pozostałe elementy które towarzyszą oczyszczaniu wymagają tego, żeby skupić na nich uwagę a ja ostatnimi czasy mam za dużo rzeczy na głowie i zwyczajnie nie ogarniam tej kuwety.
A pro po mięsa szlachetnego;)
szlachetnie mięso - Pan Bizon
szlachetnie mięso - Pan Dzik
szlachetnie mięso - Pan Struś
...i Stefan. Ze Stefanem od razu odnaleźliśmy nić porozumienia. Oboje mamy krzywy zgryz:D Stefan chyba nie jest "mięsem szlachetnym", bo nadal bryka po swojej zagrodzie;)
Jeśli mam przejść na dietę potrzebuję pomocy. Sama tego nie zrobię, bo nie ogarnę. Na pomocnika wybrałam sobie Pana Andrzeja Janusa i jego "Nie daj się zjeść grzybom Candida". Oczywiście dieta Janusa nie jest inną dietą. Potrzebuję chyba męskiego ramienia a nie gderania kobiety która rozmawia ze swoją okrężnicą. Po prostu JEST MI POTRZEBNY KOPNIAK W TYŁEK.